Dziś lekki off top i uprzedzam, że długi wpis – ale wakacje są raz w roku i też zasługują na wzmiankę.
Poza tym przed wyjazdem sama naczytałam się na innych blogach o miejscach, które planowałam odwiedzić i bardzo to sobie cenię, dlatego chcę się podzielić wrażeniami – może ktoś skorzysta.
Bo choć robienie na drutach jest świetnym sposobem na odstresowanie, to jednak przychodzi taki moment, że potrzebny jest większy reset.
A na mnie nic tak dobrze nie działa, jak góry.
Ponieważ towarzystwa w wakacje dotrzymuje mi już tylko młodszy syn, wyjeżdżamy w takie miejsca, gdzie oprócz gór będą też jakieś atrakcje dla niego, a jednocześnie nie będzie tłumów.
I o ile w robótkach u mnie często pełen spontan, tak wyjazdy mam zwykle dość szczegółowo zaplanowane.
W tym roku naszym celem została
Kotlina Kłodzka
Ponieważ to był nasz pierwszy raz bez samochodu, jednym z warunków była dobra komunikacja – z tego powodu odpadło Międzygórze, gdzie wg wstępnego rozeznania autobus pojawia się dwa razy dziennie. Na bazę noclegową wybraliśmy Kłodzko.
Podróż
Teoretycznie dojazd miał być niemal pod same drzwi – pociąg co prawda okrężną drogą, ale stosunkowo szybko, kwatera jakieś 200m od dworca. Pierwsza niespodzianka w Tczewie, gdzie o wskazanej porze zajechał pociąg nie do Kłodzka, a do Wrocławia i nie było naszego wagonu. Konduktor najpierw orzekł, że to nie ten pociąg, ale po chwili kazał wsiadać, gdzie jest miejsce, bo we Wrocławiu pewnie będą jakieś busy…super…
Moje dziecko bardzo nie lubi jakichkolwiek odstępstw od planu, więc poziom stresu lekko skoczył…zwłaszcza, że autobus = choroba morska. Ale dojechaliśmy. Na czas, na miejsce, bez dalszych przygód.
Kłodzko
Bardzo klimatyczne miasto, nieco podobne do Pragi, z podobnym gotyckim mostem (choć jak się dowiedzieliśmy, to ten praski jest młodszy). Jest czysto, jest ładnie, kamieniczki są prześliczne, ale spora część z nich dawno nie była odnawiana… To trochę psuje efekt. Chwilami zastanawialiśmy się, czy nie trafiliśmy za daleko na zaplecza.
Na wielu budynkach widać nadal ślady powodzi tysiąclecia z 1997r… szkoda…
Z powodzią wiąże się też pewna legenda o wilku.
Wilk to rzeźba na ścianie jednej z kamienic. Legenda głosiła, że kiedy spotkają się trzy siódemki, wilk napije się wody z Nysy. 7 lipca 1997 r. poziom wody w spokojnej i niepozornej dziś Nysie podniósł się do ponad 8 metrów i rzeka zalała kawał miasta – przepowiednia się sprawdziła…
Teraz patrząc na to, wierzyć się nie chce, że ten kataklizm wydarzył się naprawdę…
Główną atrakcją turystyczną jest jednak Twierdza Kłodzka – przepotężna budowla, z ogromną siecią podziemnych korytarzy dostępnych do zwiedzania.
Z góry rozpościera się widok na całą Kotlinę.
W Twierdzy kręcono również ostatni odcinek „Czterech pancernych”.
Czołgu nie zabrali – stoi dumnie i zgodnie z tym, co mówiła przewodniczka, mimo ciekawej historii twierdzy, jej imponujących rozmiarów i zapierających dech widoków, to Rudy 102 budzi największe zainteresowanie turystów.
Złoty stok
Tu główną atrakcją jest Kopalnia Złota, którą można zwiedzać. Co prawda w tempie ekspresowym – bo o przeczytaniu tabliczek po drodze raczej mowy nie było… do tego kilka niespodzianek w postaci np. gnoma, czy alchemika – dosyć zabawnego nawet, zjazdu wielką zjeżdżalnią (dla wszystkich!) no i wyjazdu z kopalni podziemnym tramwajem – bardzo szybkim i bardzo głośnym.
Przed kopalnią dalsze atrakcje: wybijanie monet, odlewanie złotych sztabek, płukanie złota – dostajemy w garść worek piasku, miskę, pojemniczek i do basenu. Zabawa przednia muszę przyznać 🙂
Ostatni punkt wycieczki – średniowieczny park techniki czyli osada górnicza – moim zdaniem najciekawsza atrakcja ze wszystkich.
Urządzenia, które działają i naprawdę robią wrażenie, a każde z nich można wypróbować.
Aż niewiarygodne, że tak dawno ludzie już mieli takie pomysły jak ułatwić sobie pracę.
Po zakończeniu zwiedzania wioski górniczej, coś co zupełnie nie pasuje do całości, czyli labirynt strachu – gdzie główną rolę odgrywa stroboskop, światła i głośniki, ale przez niego trafia się do chaty kata.
Tu już było ciekawie. Narzędzia tortur, których działanie kat wyjaśniał w bardzo humorystyczny sposób (choć zabawny raczej dla dorosłych).
Na zdjęciu dziecię moje unoszące półtonową kłodę
i zaciągnięte na szafot.
Masyw Śnieżnika
Wreszcie coś dla mnie!
Dojechaliśmy do Międzygórza (którego koniec końców nie zwiedziliśmy, nad czym bardzo ubolewam) i dalej już szlakiem na Śnieżnik.
Droga dosyć urozmaicona – asfalt, żwirówka, polna, strome podejścia, kamienie, korzenie, no i widoki – jednym słowem góry 🙂
Wszystko by było pięknie, gdyby nie foch synala. A skąd foch? Młody był po prostu głodny, a głodny Polak – wiadomo…ten Polak szczególnie…Uparł się, że na śniadanie zje tylko pseudopłatki z mlekiem, a ja zapomniałam zabrać kanapek.
Schronisko powitaliśmy z nieskrywaną radością (choć ostatnie paręnaście metrów to był hardcore). On że wreszcie coś zje, ja że wreszcie przestanie narzekać 😉
Schronisko bardzo klimatyczne, ceny nawet znośne – głodomor zjadł i moją jajecznicę i swoje pierogi i poprawił jeszcze kubkiem czekolady.
Czarna góra
Dalszy plan był taki, żeby ze Śnieżnika przejść na Czarną Górę, u stóp której jest największa zjeżdżalnia grawitacyjna.
Czas nas trochę doganiał (bo jak wspomniałam z Międzygórza się wydostać nie tak lekko, a tam mieliśmy wrócić) ale ruszyliśmy – drogą w dół, w lekkim cieniu spoko… Trochę mnie zadrapał niepokój, kiedy w oddali zobaczyłam górę z wyciągiem (czyli nasz potencjalny cel), bo wyglądało to na tak długą drogę… Dużo dłuższą niż zapowiadał drogowskaz…
Ale kiedy odwróciłam się i zobaczyłam jak daleko jest już Śnieżnik nie miałam wątpliwości…
Zaklinałam tylko w duchu, żeby się Synio nie kapnął, ile jeszcze do przejścia.
Doszliśmy do mapki… a tam się okazało, że przedreptaliśmy od schroniska ponad 10km !!! Drogowskaz mówił jednak, że do celu już tylko pół godziny…
Dlaczego one zawsze kłamią, to nie wiem, bo szliśmy naprawdę dziarsko, a zajęło nam to prawie drugie tyle (no chyba, że to takie psychologiczne ;))
A na szczycie raptem kupa ludzi – świeżutkich, wcale nie zmęczonych, w klapkach, sandałkach, KOTURNACH…
Myślę – to dobry znak, znaczy, że kolejka działa. I owszem – działała – ale raz na godzinę. Kolejne 45 minut w plecy – młody miał obiecane 5 zjazdów, mieliśmy zjeść obiad… i jeszcze przejść przez górę z powrotem… Kolejka jedzie 18 minut…więc było nie było kawał drogi…
Ponieważ apetyt dopisywał, zaczęliśmy od obiadu – tu kolejny zonk – pół godziny czekania…na szczęście było pysznie.
Po obiedzie byłam już jednak pewna, że plan A się rypnął i wrócić nie zdążymy…
Nie wypalił również plan B, czyli powrót busem, bo się okazało, że obsługują one tylko gości hotelowych.
Ruszyliśmy więc piechotą do następnego miasta, żeby mieć większe szanse na jakikolwiek transport do „domu”. Na szczęście cała droga w dół.
Myślę, że w nogach mieliśmy ponad 20 km, z czego większość na szlaku.
W busiku ustaliliśmy, że kolejny dzień robimy odpoczynkowo – leniuchowy, więc siedzimy do późna i śpimy, ile wlezie…
Młody padł już o 21… wstał o 6:15 😉
Szczeliniec Wielki
Kolejna góra do zdobycia – tym razem podjechaliśmy prawie pod same „drzwi”. Na szczyt Szczelińca prowadzi ponad 600 kamiennych schodów. Dla ułatwienia… ha ha. Po drodze również schronisko, gdzie młodzież profilaktycznie się posiliła gofrem, a dalej skalny labirynt. Podobało mi się bardzo – widoki, ogrom tego wszystkiego, kształty (choć podziwiam wyobraźnię tych, co nadali im nazwy), utrudnienia typu wąska szczelina lub niziutkie przejście. Tylko na śnieg w Piekiełku się nie załapaliśmy.
Dalej w planie były Błędne Skały. Bo na Błędnych kręcili opowieści z Narnii, a w nasze wyjazdy wpisała się tradycja, że odwiedzamy jakieś miejsce z filmów. Pogoda się jednak psuła, a my nauczeni doświadczeniem, że w zasięgu wzroku, to wcale nie jest blisko… odpuściliśmy. Pojechaliśmy do Kudowy
Kudowa Zdrój
Tu atrakcji było kilka. Pierwsza niespodziewana to prześliczny park zdrojowy. Ujęły mnie kwietniki, ale całość naprawdę super.
Deszcz postanowiliśmy przeczekać w Muzeum Zabawek. Mnie zachwyciły domki dla lalek.
Kolejny etap to Park Linowy (żeby trochę odparować focha mniej zachwyconego).
Za parkiem obowiązkowy punkt wycieczki do Kudowy – czyli Kaplica Czaszek. Memento mori brzmi tam wyjątkowo wymownie …
A tuż za nią Szlak Ginących Zawodów.
Przyznaję, że dla mnie największe rozczarowanie z całego wyjazdu.
Pomysł organizatorów na takie miejsce świetny i jak najbardziej sensowny. I zrealizowany w myśl zasady „zrobione jest lepsze od doskonałego”. Biznesowo działa. Niestety z mojego punktu widzenia to głównie niedosyt, żeby nie powiedzieć niesmak.
To miejsce nie ma duszy. Stoi np. chata robótek ręcznych, a w środku składzik wszystkiego, co się z tym kojarzy, mniej lub bardziej – na ścianie serwetki, po kątach jakieś zdezelowane kołowrotki, krosno z kupą poplątanych motków akrylu (!) we wszystkich kolorach tęczy na podłodze… raptem jakaś maselniczka, magiel i banknoty sprzed denominacji…
A wszystko zakurzone, ustawione gdzie popadnie… ech… szkoda
Oprócz tego jeszcze:
- chata chleba, gdzie można sobie kupić kromkę z masłem lub ze smalcem
- chata garcarza, w której odbywa się pokaz lepienia wazonika (prawie bez komentarza)
- kuźnia gdzie odbywa się pokaz kowalstwa – tu nawet fajnie – młody kowal rach ciach wystukał podkowę
- wiatrak
- mini zoo – synowi się podobało, bo i wielbłąd i jeżozwierze i jelenie, które jadły mu z ręki, była nawet lama…ale za dobrostan tych zwierzaków ja bym tam punktów nie dała…
- no i na środku tego całego zamieszania, stoi uwaga – bramka do piłki nożnej… tam synek spędził najwięcej czasu 😉
Robótki
oczywiście też zabrałam. I nawet zostałam przyłapana, kiedy zamykałam oczka nowej chusty.
A w torebce obok druga – podróżna, sweterek którego spory kawał powstał w drodze. Niestety nie do końca wyszło jak powinno i został spruty…
W powrotnej miałam nadrobić ale…
Podróż powrotna
To był jedyny punkt programu, o którym zapomniałam. Nie wiem, chyba zakładałam, że jak się dostaniemy to i wyjedziemy.
Otóż nie…
Pierwszym zaskoczeniem była komunikacja zastępcza, która wyszła na jaw już przy przyjeździe. Linia Kłodzko – Wrocław – nie działa.
Ale zaopatrzeni w awiomarin, po kilku jazdach próbnych, podróży do Wrocławia pks-em się nie baliśmy.
Informacja kasjera na dworcu PKP, że w pociągu nie ma gwarancji miejsc siedzących, też mnie nie przejęła, bo w tamtą stronę jedna z pasażerek miała podobną notkę na bilecie, a w pociągu zaledwie kilka osób i druga pani jej wyjaśniła, że celowo dezinformują, żeby brać pierwszą klasę. No cóż… w naszym przypadku niestety było to jednak uzasadnione. Trzy czwarte podróży spędziliśmy ze sporą grupą ludzi na korytarzu, na stojąco lub siedząc na podłodze, ale raczej stojąc, bo co chwila ktoś wędrował do toalety, baaa nawet wózek z kawą się przez ten tłum przeciskał. Resztę na składanym krzesełku… Pociąg teoretycznie klimatyzowany, więc okna się nie otwierały – w praktyce klima tylko w przedziale konduktorskim…
Dodam, że za bilet z Olsztyna do Kłodzka, w pełnym komforcie zapłaciłam o 20 zł mniej, niż za bilet na stojąco z Wrocławia.
Moja niedawno odzyskana sympatia do PKP zmalała drastycznie…
No ale wakacje, wakacje i po wakacjach – czas wracać do pracy, robótek, bloga 🙂
Wkrótce zapraszam na nowości robótkowe – bo będą aż trzy !!!
Jedna odpowiedź do “Kotlina Kłodzka – wakacje 2016”