Co roku o tej porze, na blogu pojawia się małe odstępstwo od tematu – wakacje 🙂
Od wielu lat mój urlop wypada na przełomie lipca i sierpnia. Od kilku wyjazd = góry i przeważnie mam takie szczęście, że właśnie w tym czasie „robi się” pogoda.
Choć przyznam szczerze, że ja pod tym względem specjalnie wybredna nie jestem – nie znoszę upałów, nie lubię wody, więc jeśli nie leje i jest ponad 20 stopni, to mi już wystarczy. Upały na szlaku, to nie jest nic fajnego.
W tym roku jednak cała letnia kumulacja trafiła na mój wyjazdowy tydzień. Plus 30 każdego dnia!
Gdzie jedziemy
Ponieważ póki co, w wyprawach towarzyszy mi młodszy syn, warunki są takie – góry dla mnie, atrakcje dla syna, niezbyt tłoczno i niezbyt drogo.
W planie była mini objazdówka zahaczająca Śląsk, atrakcje w okolicach Krakowa i na końcu góry.
Ponieważ tym razem ograniczał nas jeszcze czas, zostały góry. Wiadomo:)
Żadne z nas nie lubi hałasu i tłumów, zwłaszcza na szlaku. Ja dodatkowo nie znoszę komercji, zwłaszcza tej w chińskim wydaniu, czego nie rozumie mój syn.
Z tego powodu nigdy nas nie zaniosło do Zakopanego. Ale trochę głupio się przyznać, że się nigdy tam nie było.
Jako miejsce docelowe tym razem wybrałam więc Nowy Targ.
Blisko Gorce i prawie puste ścieżki z widokiem na Tatry, a Zakopane blisko. Samo miasto też ciekawe i kuszące najlepszymi lodami na świecie i największym targowiskiem.
Podróż
Tradycyjnie pociągiem. Pierwszy etap bardzo komfortowy – w klimatyzowanym przedziale, przy stoliku…
Pierwsza przesiadka zaplanowana dopiero w Krakowie. Ale już na pierwszej stacji komunikat, że musimy na inny pociąg zaczekać i … 20 minut w plecy. A na przesiadkę mieliśmy raptem 30.
Lekki stresik towarzyszył mi więc przez większość drogi, gdyż ten pociąg, na który mieliśmy się przesiąść to ostatni, który jechał do Nowego Targu. Koniec końców mieliśmy 3 minuty zapasu 😉
A potem – podróż w czasie – taki pociąg z PRL-u na nas czekał. Z wrażenia nie zrobiłam więcej zdjęć – ale w tle jest przedział dla podróżnych z większym bagażem i pokoik maszynisty.
Słowo daję, że myślałam, że się załamię.
Już nawet nie dlatego, że tak wyglądał, bo to w sumie atrakcja jakaś.
Ale w tym upale klimatyzacja czy nawet wentylacja?
Nie, nic z tych rzeczy… jedyną oznaką nowoczesności był wyświetlacz, który pokazywał trasę.
Mało tego ten pociąg stał na peronie w pełnym słońcu, które zaczynało chylić się ku zachodowi i radośnie przygrzewało na przestrzał. Nie wiem, ile było tam stopni, ale na pewno ponad 30.
A planowany czas podróży – 3 godziny!!!
Dopiero wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy nie było innej opcji na tą podróż…
Na szczęście, to była jedyna niemiła niespodzianka tego dnia. Na dworcu czekała już na nas gospodyni, a miejscówka okazała się wymarzona.
Pokój, w którym dwie ściany to okna i do tego wielki taras z widokiem na góry i las.
Każdego ranka, kiedy synek jeszcze spał, ja z kubaskiem herbaty i robótką napawałam się widokami i rześkim powietrzem.
Wycieczki
Najpierw z grubej rury, na szczyt Turbacza, w samo południe – szlakiem, gdzie prawie nie było cienia.
Nawet widoki nie były spektakularne, bo powietrze dosłownie falowało.
Jak to zwykle bywa informacje na szlakowskazach nieco rozmijają się z rzeczywistością.
Pierwszy mówił, że czas do szczytu 1:45. Kiedy po 2 godzinach marszu zobaczyliśmy kolejny, ostatnią rzeczą jakiej się spodziewałam to ta, że pozostało… 1 godz.
Nie, że nogi bolą (choć bolały), nie że gorąco (choć było bardzo), ale wody mieliśmy jakieś pół szklanki na spółkę.
Na szczęście miejscowy biznesmen chyba zna te figle czasowe i chwilę później zobaczyliśmy taki znak
I tam aspekt edukacyjno – praktyczny – miałam okazję wytłumaczyć synowi, że kwestia ceny jest względna.
4 zł za małą buteleczkę źródlanej, zupełnie nie bolało 😉
I okazało się, że szlakowskaz z tą godziną też przesadzał – pokonanie trasy zajęło nam ok 30 minut. Może ta woda mocy dodała?
W schronisku obowiązkowe naleśniki z jagodami. I dalej w drogę.
W sumie w nogach mieliśmy tego dnia ponad 20 km, większość pod górę, bo co ciekawe, droga w dół, też spory kawałek biegła pod górę.
A na trasie różne ciekawostki – np taki ołtarz
Baza w Nowym Targu, poza świetnymi warunkami i najpyszniejszymi lodami na świecie, miała również ten plus, że do Zakopanego można dojechać szynobusem, za 13 zł w obie strony – za dwie osoby.
Z okna pociągu podziwialiśmy korek gigant, który zaczynał się mniej więcej w połowie drogi. My pokonaliśmy trasę w jakieś 20 minut. Samochody pewnie stały parę godzin. W pewnym momencie nawet dosiedli się ludzie, którzy zostawili samochód i postanowili jechać dalej pociągiem. Polecam.
W Zakopanem obiecane atrakcje dla Syna – najpierw kolejka krzesełkowa, potem Gubałówka ze zjeżdżalnią grawitacyjną, w końcu Krupówki, oscypki i…. burza z ulewą. Na więcej atrakcji nie starczyło czasu. Syn zadowolony, ja się tylko napatrzyłam…
Bo kiedy synek pędził na sankach, ja kontemplując przecudne widoki … machałam drutami z czystej wełny 😉
Na koniec wycieczki kolejna niemiła niespodzianka ze strony pkp – korzystając z obecności kasy biletowej (bo w Nowym Targu takiej nie ma), postanowiłam kupić bilety na powrót do domu. Okazało się, że kilka dni przed, nie ma ANI JEDNEGO miejsca wolnego, nawet w pierwszej klasie.
No i reszta dnia upłynęła na kombinowaniu, jak wrócić do domu… sprawdzanie wolnych miejsc w innych pociągach skończyło się zablokowaniem konta w intercity, a chwilę później skończył mi się pakiet w telefonie. Koniec końców musieliśmy trochę skrócić pobyt i dotrzeć do Krakowa autokarem. Żadne z nas ich nie lubi, ale tym razem nie mam uwag – klimatyzacja, wygodne fotele, a podróż niecałe półtorej godziny. Z Krakowa już pociągiem, ale podróż spędziliśmy w Warsie, gdyż „brak gwarancji miejsc siedzących”, tym razem obowiązywał na całej trasie.
Co roku obowiązkowym elementem urlopowym są urodziny starszego syna. W tym roku DWUDZIESTE!!!
I tym sposobem w domu mam już (jeszcze) tylko jednego nastolatka … Czas jest niesamowity. Kiedy to zleciało??
Ale największa atrakcja wakacji dopiero przede mną – a może i przed Tobą ?
Jeśli nie wiesz, co to jest to spieszę wyjaśnić – to największe, ogólnopolskie (i nie tylko) spotkanie dziewiarek – cały dzień wśród robótek, drutów, szydełek, włóczek podziwiania udziergów i gadania, gadania, gadania.
Malutki smaczek znajdziesz w relacji z poprzednich lat – tutaj i tutaj
A szczegóły tegorocznego wydarzenia znajdziesz na Fejsie – Drutozlot 2017
Co jeszcze?
Pozostałą część urlopu spędziłam na odświeżeniu wyglądu strony – mam nadzieję, że Ci się podoba.
I w końcu zaczynam zapisy na kurs, który obiecałam już dawno – jak rozumieć wzory robótkowe nie znając angielskiego.
Może i Tobie się przyda?
PS. Robótka urlopowa prawdopodobnie nie ujrzy światła dziennego w całości – koncepcja się przegrzała…Na mojej stronie na fejsie pokazywałam dlaczego. Namiary na dole strony.