Ten wpis będzie z serii „zrobiłam, więc się chwalę”.
Z morsko – zoologicznym akcentem.
Zanim je pokażę, oczywiście wcisnę trochę o historii tych udziergów, bo ja bardzo lubię opowiadać 😉
A bohaterki dzisiejszej opowieści powstały w przerwach między większymi projektami, jako tzw. robótki mobilne /podróżne.
Kolorowe wełniane precelki
Wyrosłam już co prawda z etapu akryl i najtańsze włóczki, ale ciągle mi trudno wydać parę stów na ręcznie farbowaną wełnę, żeby sobie zrobić np sweter.
Ale jeden cudnie kolorowy precelek? Mięciutkiej, ręcznie farbowanej wełny? Za 40-50 zł?
Nie boli aż tak bardzo, prawda? A ile radości!
Nooo, to tych precelków mam aktualnie 7 – na zdjęciu łupy tylko z jednych zakupów
Niby podobne, ale jednak trudne do połączenia i jednocześnie problematyczne, bo co z nich zrobić?
Na czapkę za dużo, na chustę za mało – komin? Może. Na skarpetki mi szkoda, rękawiczek nie noszę.I tak leżą biedaki…
Wyciągam co jakiś czas, układam, oglądam i myślę jak je wykorzystać, z czym połączyć…i chowam.
Zauważ tu proszę, że na prosty sweterek (a taka wełna nie potrzebuje udziwnień) potrzeba 3,5 – 4 precelki, więc gdybym się przełamała i wydała na raz większą kasę, to pewnie miałabym już dwa gotowe.
Ale tłumaczę sobie, że wreszcie trafi się taki projekt, do którego te sierotki będą pasowały idealnie.
Iskra pożądania
I tak było w przypadku Mirelli, kupionej na drugim Drutozlocie. Odleżała swoje zanim znalazłam wzór dla niej. A w zasadzie wzór sam mnie znalazł 🙂
I potraktuj to jako dowód, że czasem warto obejrzeć różne wersje tego samego wzoru, żeby dostrzec jego piękno.
Ta chusta nie powiem wpadła mi w oko, ale nie zapaliła tej iskierki. Tej żądzy „muszę to mieć NATYCHMIAST”.
Na zeszłorocznym drutozlocie, zobaczyłam ją w innym wydaniu i wtedy z kategorii „całkiem fajna” przeskoczyła do kategorii „hmmm, a może zrobić”?
Ale ta drutozlotowa wersja zapaliła iskierkę u Edyty (edib-k).
A Edyta zaczęła ją robić z zupełnie innej, przecudnej urody włóczki.
I kiedy zobaczyłam maleńki fragmencik tej Edytowej, iskra wybuchła i u mnie!
I to od razu ze wspomnianą Mirellą w duecie.
Bardzo szybko wrzuciłam ja na druty i równie szybko musiałam odłożyć, bo wpadły inne pilne projekty. Ponieważ jednak nie była zbyt wymagająca, zabierałam ją ze sobą w drogę – była ze mną kilka razy w pociągu, na szkoleniu i na spotkaniu robótkowym.
I oczywiście zgodnie z wszelkimi przewidywaniami i logiką, jeden motek nie miał szansy wystarczyć na całość. Żaden inny z posiadanych nie pasował, a liczyć na dopasowanie nowego przy ręcznie (ponad dwa lata temu) farbowanej włóczce trudno.
Ale, kto nie ryzykuje nie pije szampana!
Ponieważ Włóczki Warmii mam po sąsiedzku, poprosiłam Asię, aby przy najbliższej sesji farbowania spróbowała domalować mi jeden moteczek. Pokazałam jej nawet z grubsza jaki – na tyle z grubsza, że ukryły się niebiesko – szafirowe ciapeczki. Drugi motek dostałam więc prawie identyczny, ale bez ciapeczek.
Na szczęście całkiem ładnie się spasowały, prawda?
Liczyłam po cichu, że wystarczy mi półtora motka, a z reszty zrobię czapkę, ale w miarę dziergania zredukowałam plan do jakiegoś żakardu małego, wreszcie paseczków chociaż, a koniec końców zostało na mały pomponik.
Pomyślałam, że dokupię włóczkę w kolorze ciapeczek i faktycznie pompon dorobię, ale Asia nie dotarła na ostatnie spotkanie robótkowe…
Czapka, ale jaka?
Zostałam więc bez czapki – bo żadna z tych już zrobionych mi nie pasowała, a jedyną, która miała szansę pasować, diabeł ogonem nakrył. na szczęscie aura pozwalała chodzić bez… ale jak długo?
Tak się jednak złożyło, że nagle wypadła mi nieplanowana podróż, a robótki mobilnej brak.
Chwyciłam więc pierwszy z wierzchu motek zwykłej merino, pierwszy z kupki wzór na czapkę (bo w tym roku nie mogłam się zdecydować i miałam ich aż 6), druty i popędziłam na pociąg. A że czapka to szybka sprawa, to zanim wróciłam była gotowa.
I jak to bywa z takimi spontanami, wyszła świetna – pierwsza od dawna, w której się sobie spodobałam. Miała tylko jeden minus – kolor – chwycona w locie włóczka była biała…
Ale, że to merino, a ja miałam dzień wolny, to wymyśliłam sobie że ją ufarbuję.
Farbowanie wełny na bogato
Ja, która z farbowaniem miałam do czynienia ze 3 razy, dosypałam do granatu szczyptę zieleni i wymyśliłam sobie gradient (jak szaleć to szaleć). Uznałam, że jak nie wyjdzie, to najwyżej pofarbuję całość, więc raz kozie śmierć.
Włożyłam do gara kawałek czapki i stoję… stoję… stoję…Potem ciut więcej i stoję…stoję… w końcu stwierdziłam – a w nosie – ile będę tak stać? Zanurzyłam całą na dosłownie chwilkę i wyjęłam. Wypłukałam, wysuszyłam i co?
TAAA DAM!!! Chusta i czapka się prawie dopasowały kolorem, a wzory mimo, że różne, też całkiem podobne.
Tak więc, mimo dużej dawki spontaniczności i odrobiny pójścia na żywioł wyszło całkiem fajnie.
Kolor, po czerwonym chyba najtrudniejszy do uchwycenia – ale tu wydaje się najbardziej prawdziwy.
Szczegóły techniczne:
Chusta
wzór Schwarm by Hanna Maciejewska
Włoczka Mirella by Włóczki Warmii (2 motki)
Druty 3,75 mm
Czapka:
wzór inspirowany na Beeswax
włoczka merino Schachenmayr – 1 motek 50g i kilka metrów drugiego
druty 4mm
PS. Wzór na chuście dla mnie wygląda jak rybki (nazwa nawiasem mówiąc to po niemiecku ławica) a wzór czapki pszczeli plaster – stąd morsko – zoologiczne skojarzenia 😉